Jazzman, o którym się mówi, zmienia barwy.
RECENZJA Z NEW YORK TIMES
Recenzja z koncertów, który miały miejsce w Jazz Standard, NYC, na przełomie maja i czerwca zeszłego roku.
Tuż po tych koncertach, zespół wszedł do studia, by nagrać album “Wisława”.
“Jazzman, o którym się mówi, zmienia barwy”
Tomasz Stańko Quartet w Jazz Standard
BEN RATLIFF
Opublikowano: 1 czerwca 2012 r.
Dobrze jest zobaczyć starszego artystę w pogoni za nową ideą. Do niedawna polski trębacz jazzowy Tomasz Stańko wykonywał piękne treny, ballady o cierpieniu duszy w tempie rubato z free-jazzowymi pomrukami. Od kilkunastu lat ukazywały się na serii świetnych płyt wytwórni ECM, a on w tym czasie kilkakrotnie zmieniał zespoły. Ale produkcje te łączył wspólny nastrój i zamysł. Wyrafinowany lęk, który stał się estetyczną marką.
Tomasz Stańko, który mieszka przeważnie w Warszawie, w przyszłym miesiącu kończy 70 lat. Zarówno jako solista, jak i jako lider zespołów, potrafi zdyskontować te mroczne emocje w muzyce: Ton jego trąbki jest mocny, surowy i o chropawej obwiedni, a jego zdecydowane, krótkie tematy stanowią kotwice dla aranżacji. Ale ostatnio zrywa nieco ze swą marką.
Przez większość ubiegłego dziesięciolecia koncertował i nagrywał z zespołami z Polski i Skandynawii, które niekiedy wydawały się być ukształtowane na jego podobieństwo. Ale cztery lata temu kupił mieszkanie w Nowym Jorku, a podczas ostatniej ze swoich regularnych wizyt w Nowym Jorku, które rozpoczęły się w 2002 roku, zagrał z muzykami amerykańskimi, którzy zdają się zmieniać barwy tej muzyki.
Półtora roku temu, w Jazz Standard, wystąpił w kwintecie z saksofonistą Chrisem Potterem, pianistą Craigiem Tabornem, basistą Thomasem Morganem i perkusistą Jimem Blackiem. Tym razem, z powrotem w tym samym klubie, jego grupa znowu się zmieniła: to kwartet z pianistą Davidem Virellesem, Thomasem Morganem na basie i Geraldem Cleaverem na bębnach. Właśnie zagrali krótką trasę w Europie z polskim basistą zamiast Thomasa Morgana, a jak skończą tu w niedzielę, wejdą do studia, aby nagrać nowy album dla ECM.
Jest to zespół wybitny. Być może interferencja pomiędzy Stańką a resztą mogłaby być głębsza – mógłby mieć trochę więcej zapału, aby zetrzeć się z nimi w całym przebiegu występu – ale już pierwszy czwartkowy set, początek czterodniowego cyklu, obiecywał to ponad wątpliwość.
Nie zmieniając radykalnie charakteru swej muzyki – nadal kocha ballady, a tęskne melodie nadal są na pierwszym planie – Stańko pozwala jej zmieniać proporcje. Muzyka z czwartkowego wieczoru była, na swój znakomity sposób, trudna do zdefiniowania. Korzystała ze stałych rytmów i motywów w akompaniamencie, ale także ze swobodnej improwizacji; była zarówno zbiorem sól jak i sekwencją dokładnie określonych aktów; wydawała się eksponować zapisane melodie, aby potem przejść do ich neutralnego traktowania; a od czasu do czasu Stańko zakłócał swe własne powściągliwe melodie głośnym, ostentacyjnym gestem, jaskrawym i abstrakcyjnym.
Zespół zagrał pięć utworów, w większości nowych, kilka zainspirowanych twórczością polskiej poetki Wisławy Szymborskiej zmarłej w lutym w wieku 88 lat. Pierwszy, “Metafizyka,” zabrzmiał najbliżej tej dawnej formuły: ballada na trąbkę o stężonej dynamice.
Ale potem formuła ta zaczęła pękać. W “Faces” po ekspozycji melodii Davis Virelles rozpoczął od serii zmieniających się, dziwnych figur akordowych, stonowanych ale intensywnych. (Z ich czterech Davida Virellesa zapewne najtrudniej indywidualnie zdefiniować: niekiedy wprost w kontrze, grający dysonansowe bloki dźwięków wbrew naturalnemu przepływowi reszty zespołu, a kiedy indziej zgodnie swingujący płynne linie.)
W krótkim “Song for H” Gerald Cleaver zagrał w środku solo na bębnach bez akompaniamentu, subtelne ale wyraźnie artykułowane, kompozycję samą w sobie, zmierzającą ku rozwiązaniu. W “Dernier Cri” Thomas Morgan na tle akompaniamentu szczotkami na bębnach improwizował basowymi nutami o wielkim, rezonującym brzmieniu choć umiarkowanej głośności, niemal przerażająco pozbawionymi emocji.
Set ten osiągną wysoki poziom cichociemności: Niektóre z tych niezwykłych pasaży pojawiały się bez starania któregokolwiek z muzyków, aby nadać im formalny lub kliniczny wyraz, tak jakby ich rękami poruszały jakieś naturalne siły. Płyty Tomasza Stańki były na ogół bardziej dostojne niż jego występy, ale zdziwiłbym się, gdyby ten zespół wypuścił dostojną płytę.
Wersja tej recenzji ukazała się drukiem w dniu 2 czerwca 2012, na stronie C3 wydania nowojorskiego pod tytułem: „Jazzman, o którym się mówi, zmienia barwy”